Mamy rok jubileuszu naszego Polskiego Związku Szachowego, więc to dobra okazja do podsumowań i wspomnień. Mija 50 lat, odkąd zacząłem czytać „kawałki” o szachach. Najpierw kolega z „Poniatówki” Zygmunt Szumski podarował mi w klubie LOK dla krótkofalowców kilka starych numerów miesięcznika „Szachy”. Później odkryłem, że w sobotnim wydaniu popołudniówki „Express Wieczorny” ukazuje się kącik szachowy (partia komentowana plus jeden problem) redagowany przez Władysława Litmanowicza – nic mi nie mówiło wtedy to nazwisko. W 1970 roku sam nabyłem pierwszy numer „Szachów” w kiosku „Ruchu” i zostałem obdarowany pierwszą książka szachową – była po rosyjsku, lecz nie stanowiło to dla mnie nieprzebytej zapory, bo wszyscyśmy się uczyli rosyjskiego, już od piątej klasy podstawówki; oświadczam jednak, że nie czuję się z tego powodu ofiarą reżimu komunistycznego i nie będę domagał od Polski finansowego odszkodowania.

 

 Tomasz Lissowski (fot. PZSzach)

 

W tych prehistorycznych czasach nawet najtęższe głowy z branży science – fiction nie przewidywały, że za kilka dekad każdy chętny będzie miał w domu komputer osobisty, że zaistnieje internet, że powstanie telefonia komórkowa, a z pomocą taniego telefonu miłośnicy szachów będą mogli śledzić na małym wyświetlaczu przebieg partii rozgrywanej właśnie przez arcymistrzów w odległym zakątku świata albo grać z innymi amatorami np. na kurniku.

Skoro nastąpił tak kolosalny postęp technologiczny, to czy jakiekolwiek doświadczenia starszego pokolenia mogą być dziś przydatne? Czy jakieś kwestie dotyczące szachów i aktualne wtedy warte są rozważania dziś?

Myślę, że niewątpliwie tak. Jest taką kwestią np. to, jak w dobie internetu, baz komputerowych, programów grających z siłą Carlsena, tabletów i komórek pozwalających na grę w autobusie lub pociągu, jak dziś należy pisać o szachach, by zdobywać dla (pardon za użycie oklepanego zwrotu) „królewskiej gry” nowych zwolenników? Jak sprawić, by więcej uczniów kończyło szkoły podstawowe i średnie z wiedzą szachową pozwalającą na „oglądanie ze zrozumieniem” partii Capablanki, Kasparowa i Ananda? By szachy nie były dla nich nieciekawym, mechanicznym „przesuwaniem drewna po planszy”, ale interesującym sportem i rozrywką przez wiele następnych lat? Zwiększenie popularności szachów to we współczesnym świecie „być albo nie być” naszej dyscypliny. Bez większej rzeszy szachistów nie będzie nas w mediach, nie będzie zainteresowania sponsorów, będziemy zawsze skazani na dotacje z budżetu, na łaskę decydentów, na dobry humor wójtów, burmistrzów i ministrów…

Te myśli przyszły mi do głowy, gdy oglądałem (naturalnie na ekranie komputera, nie na prawdziwej szachownicy) partię austriackiego dziennikarza szachowego, który w Polsce jest całkowicie nieznany, a przecież niegdyś był bardzo popularny w niemiecko-języcznej części Europy. Partię wynotowałem sobie dawno temu w czytelni Biblioteki Jagiellońskiej, bo chyba tylko tam można znaleźć komplet pisma „Szachy”, które zakończyło swój żywot w 1928 roku (...).

Cały tekst Tomasza Lissowskiego w PDF-ie na stronie PZSzach